27 sierpnia 2009

Zegary wszystkie stoją









Jakoś tak przedwczoraj do głowy mi przyszło takie oto spostrzeżenie; wszystkie zegary w naszym domu zwyczajnie sobie stoją. To znaczy nie chodzą. Chociaż wszystkie, oprócz jednego, ostatnio przeze mnie odnawianego, są przecież sprawne, na chodzie.
Nawet mój zegarek naręczny stoi. Ale w nim to akurat bateria się wyczerpała. Coś około pięciu miesięcy temu. Więc co to może oznaczać?
Tyle tylko chyba, że bez pośpiechu się u nas wszystko dzieje. Rytm doby zwierzęta wyznaczają; spanie, jedzenie, drzemka, polowanko, przekąska, włóczęga po okolicznych ogródkach, obiadek, znów przechadzka, zbieranie tego towarzystwa kociego do domu, na noc, kolacyjka, i dobranoc. Odpchlanie czasem, odrobaczanie jeszcze rzadziej, częściej wyczesywanie, czyszczenie nosów, uszu i oczu.

Oj, tego kociska nasze nienawidzą. Uciekają, kryją się skutecznie po różnych zakamarkch, ale przechytrzone jednak, złapane i na rękach, na parapet łazienkowego okienka zaniesione, gdzie jasno jest,więc wszelkie brudy zauważyć łatwo, a framuga okienna pozwala niecierpliwca na miejscu utrzymać, zachowują się różnie.
Lolita, na przykład, mruczy donośnie, krzyczy prawie, aby mnie oszukać, że dobrze jej bardzo i chętnie poddaje się tym higienicznym zabiegom. Chce moją czujność uśpić i czym prędzej czmychnąć na dwór.
Rudolf z kolei, który latami prawdziwy cyrk urządzał przy wyczesywaniu, darł się tak głośno, jakby ze skóry był obdzierany, ostatnio całkowicie swoją taktykę zmienił; łasi się, siedzi cicho jak trusia, i od czasu do czasu języczkiem rękę z grzebieniem (gęstym) liźnie. Ale kiedy tylko głowę na moment odwrócę, Rudy momentalnie pod muszlą już siedzi i siłą stamtąd wyciągać go trzeba. Natomiast Szkaradziej właśnie odwrotnie; dotąd lubił bardzo, kiedy się nim zajmowano, a nawet domagał się wyczesywania, czochrania, głaskania, i wszelkiego tarmoszenia, teraz głośno wyraz swojemu wielkiemu niezadowoleniu daje, a zamiast czesania woli się wytarzać w piachu. Potem wstaje z takiej ziemnej kąpieli, popielaty cały, z ziarenkami w futrze, źdzbłami i innymi paprochami, i dopiero wtedy jest co wyczesywać.
Właściwie tylko Filipek poddaje się dobrowolnie, ale to jego liche futerko, to ciałko chudziutkie nawet pchły omijają.

Więc jak bez "chodzących" mechanizmów żyjemy? Zwyczajnie. Nikt i nic nas już nie goni. Obowiązkowo, to tylko na Boże Narodzenie i Sylwestra mój mąż sprężyny nakręca, czas ustawia, bicie reguluje. A poza tym od czasu do czasu jedynie, aby nostalgiczną atmosferę stworzyć, któryś zegar do życia obudzi. Głośne tykanie i jeszcze głośniejsze godzin wydzwanianie jest nastrojowe bardzo.

Zegarów i zegarków trochę mamy: zbieraliśmy je dość długo, są wiszące, kieszonkowe i naręczne. Niektóre ładne bardzo. Były w naszym zbiorze jeszcze inne, kieszonkowe, złote, z dewizkami, już zabytkowe. Niestety, zwyczajnie zrabował je nam (i inne przedmioty) pewnien poznański antykwariusz,a raczej pseudoantykwariusz. Nie miałam nerwów (ani pieniędzy) aby po sądach się włóczyć z tym przestępcą. No, cóż. Raczej nie wrócą czasy, kiedy w tej części Europy za kradzież rękę ucinano.
Ale przepięknych zegarków szkoda.
A życie i tak sobie tyka.

17 sierpnia 2009

Z drugiej ręki, z pierwszej ręki

Lolisia zaczajona

Feluszka pozuje



Kiedy trafiłam na blog Pchli Targ, który założyła Sara i udostępniła go 100 (tak, stu kolejnym osobom) do wspóltworzenia, postanowiłam dołączyć i także zaoferować przedmioty, które z różnych przyczyn nie są potrzebne w naszym domu. Okazało się, mimo kilkukrotnego już przeprowadzania "remanentów", że takich rzeczy wciąż jest za wiele. Wystawiłam część, niektóre już zmieniły właścicieli, inne być może w przyszłości spotkają się z zainteresowaniem.

W każdym razie ta inicjatywa była bardzo potrzebna, a ruch na Targu zaczął osiągać rozmiar prawdziwego, realnego targowiska, przynajmniej takiego, co to w każdą środę w jakimś niewielkim miasteczku się odbywa.

Przekupki, jak same siebie nazywają osoby tu sprzedające czy wymieniające przedmioty, z tak zwanej "drugiej ręki", za kwoty zdecydowanie symboliczne, zgodnie zresztą z ideą Pchlego, stale swoje grono rozszerzają. Tak więc powołane już są do życia młodsze siostry Pchlego Targu i zaczyna się powoli wyłaniać coś na kształt specjalizacji; tu sprzedaje się przedmioty dekoracyjne, gdzie indziej ciuchy albo rzeczy dziecinne.

Niezmiernie mi się podoba i nawet trochę zadziwia ta ochota do działania, inicjatywa, ta pomysłowość dziewczyn; pań i panienek. Bo panów tu raczej nie spotkasz.
Tak się zastanawiam, że przy tej dynamice może niezadługo dojść do sytuacji, w której "nasze" targi całkowicie przecież społeczne, zagrożą pozycji profesjonalnych serwisów aukcyjnych, gdzie za wystawienie przedmiotu zapłacić trzeba, i od sprzedaży marżę policzy ci właściciel.

Wszystkie, albo prawie wszystkie przekupki prowadzą także swoje własne, osobiste niejako blogi. Zaczęłam zaglądać na niektóre z nich.
Boże! Ale pomysłów, ale własnoręcznie wykonanych prac, przedmiotów! Ile pasji, zaangażowania w urządzanie, w dekorowanie własnych czterech kątów, swoich ogrodów, w ogóle swojego życia! Tu się piecze i czyta. Wychowuje dzieci i słucha muzyki. Podziwia dzieła duże i tworzy własne, mniejsze trochę. Pisze się wiersze, fotografuje, świat zwiedza i własną ziemię podziwia. Zwierzęta się kocha, przyrodę szanuje.

Iluż rzeczy od nich się nauczyłam. Tu poznałam tajniki decoupage'u, gdzie indziej znalazłam przepis na uszycie poszewki (jakże się przydał do własnoręcznego wykonania zmiany pościeli, w angielskie róże oczywiście), a tam pokazano mi, krok po kroku, jak mebelek niewielki odnowić.

Warto, naprawdę warto choć od czasu do czasu odwiedzać te blogowe salony i saloniki, aby z pierwszej ręki brać wiedzę o działaniu wspólczesnej Polki, od studentki, po damę na emeryturze.

I, że też im wszystkim, to znaczy przekupkom, się chce! Bo gdyby nie nasze koty (to dla nich działam), nawet palcem w bucie bym nie kiwnęła. Tak, tak.

13 sierpnia 2009

Goście znad Renu

Jezioro Otmuchowskie

Otmuchów


Bily Potok



Bily Potok

Kłodzko


Kłodzko


Dzierżoniów


Kiedy przyjaciele nasi odjechali dziś rano po krótkiej, tygodniowej zaledwie wizycie, w domu zrobiło się tak jakoś pusto i przykro.
W dodatku, a takie to już ich podróżne szczęście, deszcz zaczął padać dość rzęsiście, więc obawialiśmy się, że drogę będą mieli trudną. Ale po trzech kwadransach już telefonowali, że szczęśliwie z krajowej "ósemki" zjechali na autostradę A4.
No, to odetchnęliśmy, choć z ulgą to zrobimy, jak już wieczorem u siebie, nad Renem bezpiecznie wylądują.

Te parę dni to był szczęśliwy czas, bo przecież tak przyjemnie jest spotkać się, gadać aż do zmęczenia, wspominać dawne (pewnie, że wspaniałe) czasy, jeździć sobie wspólnie, podziwiając krajobrazy.
Od ostatniego naszego spotkania minęły cztery lata i choć rozstając się wówczas snuliśmy wspaniałe plany, jak to za rok, a najdalej za dwa znów się zobaczymy, gdzie pojedziemy, co będziemy robili, to jednak życie, jak zwykle, z tych planów sobie zażartowało.

Tym razem zwiedziliśmy Otmuchów, ładne miasteczko na Opolszczyźnie, a ponieważ pogoda była upalna posiedzieliśmy dłużej nad Jeziorem Otmuchowskm, pięknie położonym, w otoczeniu starodrzewiu, sztucznym zbiornikiem na Nysie Kłodzkiej, o powierzchni ponad 20 km2.
Wracając do domu nie omieszkaliśmy wpaść do braci Pepików.
Przed czterema laty tam właśnie, w Javorniku, zwiedzaliśmy zamek Jansky Vrch. I mimo, że we wspólnej już Europie, musieliśmy wówczas przed granicznym szlabanem się zatrzymać, aby straż mogła nas wylegitymować.
Teraz o wielką politykę się otarliśmy: brak zapór, funkcjonariuszy, a nawet ograniczenia prędkości przypomniał, że "po Schengen" swobodnie już możemy się w granicach Unii przemieszczać.

Piwko tylko, moim zdaniem najlepsze na świecie, załadowaliśmy, i zmęczeni ale wrażeń pełni wracaliśmy do domu, i do kotów.

A koty, jak zwykle podczas wizyt gości; w panice udawanej tylko, albo rzeczywistej (bo wiadomo, że kto jak kto, ale kot na dramaturgii świetnie się zna), na razie po kątach się kryły, oczywiście za wyjątkiem Szkaradzieja, ulubionego kota Schatz, który nie tylko kryć się nie zamierzał, ale przeciwnie, o swojej obecności nieustannie przypominał, najpierw trochę nieśmiało, ale poźniej to już całkiem nachalnie. Stale był obok gości, o nogi się ocierał, głodny, czy nie, dopominał się kąsków. I popisywał się trochę także.
Stopniowo i pozostałe koty przekonywały się, że przyjaciele, nie wrogowie do domu zjechali. Jasne, że z bagażnikiem wypchanym kocimi daniami.

Tylko Filipek, ten mały nicpoń, który dotąd na noce znikał, teraz i na całe dnie zaczął przepadać. Zresztą bez przerwy miałam wrażenie, że Filip po prostu bezczelnie wykorzystuje sytuację, aby z domu bezkarnie się urywać. Zarówno bliźniaki, jak i Felę, ich mamę, goście z opowiadań tylko znali. I właściwie, jeśli o Filipa chodzi, do ich odjazdu tak zostało. Mały włóczykij stale był nieobecny.

Zwiedzaliśmy także inne, nastrojowe miejsca w tych uroczych dolnośląskich miasteczkach, głównie starą, miejską zabudowę, jakże pieczołowicie ostatnimi czasy przywracaną do dawnej świetności. Patrzyłam na to z niejaką zazdrością, bo wydaje mi się, że miejski samorząd wszędzie w okolicy działa lepiej lub gorzej, ale jednak. Tylko ten u nas zwyczajnie sobie śpi.

Pogoda bez przerwy nam dopisywała, a i humory mieliśmy znakomite. Już nie pamiętam, kiedy tak dobrze się bawiłam.

A potem, niestety, trzeba się było żegnać. I kiedy się znów zobaczymy?