17 października 2009

Nalewka bursztynowa i pietruszka grubo siekana




Ślachetne zdrowie, /Nikt się nie dowie, /Jako smakujesz, /Aż się zepsujesz. /Tam człowiek prawie /Widzi na jawie /I sam to powie, /Że nic nad zdrowie...
Tej wspaniałej fraszki wszyscy uczyliśmy się na pamięć w klasie drugiej czy trzeciej szkoły podstawowej, nie ma więc sensu dalej jej cytować. Wtedy oczywiście o własne zdrowie wcale nie dbaliśmy, od tego mieliśmy mamę, tatę, babcię, i panią higienistkę.

Wraz z upływem lat musieliśmy tę troskę sami na siebie przyjąć. Chociaż różnie z tym bywa. Wyłączając skrajności, to znaczy hipochondryków po jednej stronie, a po przeciwnej osoby kompletnie się zaniedbujące, cała reszta z nas zaczyna o zdrowie dbać, zgodnie z tezą Jana z Czarnolasu, gdy ono nieco już szwankuje.

Dziś leczymy się najczęściej przez TV albo przez Internet. Agresywne reklamy tzw. paraleków czy innych suplementów diety, na wszelkie schorzenia, dolegliwości i urazy, od tabletek "Goździkowej" po bardziej wyrafinowane specyfiki, sprzyjają zdaniem specjalistów, naszemu mało frasobliwemu podejściu do tej sprawy. No, bo wiadomo, kiedy mamy zgagę bierzemy Ranigast, a kiedy 'nawalają' nam plecy smarujemy się Fastum.
W Sieci możemy codziennie przeczytać setkę nowych porad na temat zdrowia, odporności, diety, wagi, stresu, wypoczynku, itp.

Ale pytanie jest takie: Co robiliśmy w czasach "przed telewizją" i przed Internetem? Jak się leczyliśmy, kiedy nie było ani antybiotyków, ani nawet aspiryny?
Przypomina o tym jedna z ulubionych moich lektur: Powrót do ziół leczniczych. Autor - o. Andrzej Czesław Klimuszko. (Wyd. Oficyna Wydawnicza RYTM, Warszawa 1996, wg publikacji z 1987).
Czesław Klimuszko, nieżyjący już (zm. 1980) franciszkanin, jasnowidz, zielarz, wizjoner, posiadł niezwykłą wiedzę o leczniczych właściwościach roślin. Dla setek i tysięcy ludzi był wybawicielem od chorób i dolegliwości, na które oficjalna medycyna nie umiała znaleźć lekarstwa.

Receptami na czasie, w związku z tą paskudną aurą, są jego metody walki z przeziębieniem i grypą.
Otóż, sposobem niemal stuprocentowego zabezpieczenia się przed tą przykrą chorobą jest nalewka bursztynowa.
Sporządza się ją następująco: 50 g kawałeczków rodzimego naszego bursztynu, wypłukać dokładnie w letniej wodzie. Wrzucić do butelki o pojemności 3/4 l i zalać spirytusem (broń Boże nie denaturatem, choć niektórzy to lubią) i odstawić na 10 dni. Po tym okresie nalewka jest gotowa, nie trzeba jej przecedzać czy przelewać. Kiedy płyn się wyczerpie, bursztyny można zalać ponownie, ale tylko jeden raz, po uprzednim rozbiciu ich na mniejsze jeszcze cząsteczki. Bursztyn w spirytusie się nie rozpuszcza, ale uwalnia mikroelementy barwiące go na złoty kolor. Codziennie rano wypić trzeba szklankę herbaty z trzema kroplami tej nalewki.
Jeżeli jednak tej profilaktyki nie stosowaliśmy i złapaliśmy choróbsko (grypę, zapalenie oskrzeli, dychawicę oskrzelową, a nawet zapalenie płuc) nalewką bursztynową nacieramy sobie plecy i piersi, i kładziemy się do łóżka, stosując kurację przez trzy dni. Nalewka skutecznie i szybko obniża wysoką gorączkę. Stwierdzono również doraźne zmniejszanie się dolegliwości sercowych (osłabienie mięśnia sercowego, arytmia) oraz ustępowanie bólu głowy przy nacieraniu miejsc bolących tą nalewką, a w razie jej braku, pocieraniu ich po prostu kawałkiem bursztynu.
Polski jantar ma również właściwości przeciwrakowe: ciągły kontakt ciała z bursztynem (muszą to być kształty wieloboczne, nie kuliste) w postaci np. naszyjników czy bransolet, zabezpiecza w dużej mierze przed nowotworami.

Spośród roślin doskonale polepszających odporność naszego organizmu o. Andrzej poleca szczególnej uwadze czosnek i cebulę.
Miesięczna kuracja czosnkowa jest następująca: Trzy ząbki czosnku cienko poszatkować, ułożyć na kromce posmarowanej masłem i zjeść podczas kolacji. Po tej kuracji zrobić tygodniową przerwę i znów przez miesiąc czosnek 'zażywać".
Zabezpiecza się w ten sposób organizm nie tylko przed osłabieniem, ale również przed sklerozą i jej groźnymi następstwami.
Cebulę powinno się jeść (co najmniej) co trzeci dzień, zwłaszcza w zimie, w postaci sałatki: dużą cebulę pokroić na plasterki, posolić, polać oliwą lub olejem, odstawić na godzinę pod przykryciem, zjeść przed obiadem lub kolacją.

O. Klimuszko był przekonany o wybitnych właściwościach bakteriobójczych, antychorobowych, grzybów leśnych, ustanawiając taką ich kolejność: borowik, rydz, maślak, pieczarka, smardz, kania, opieńka, surojadka.
Uważał, że działają jak antybiotyki, ale bez ich skutków ubocznych. Przez wiele lat zalecał delikatną kurację grzybami chorym, których organizmy były bardzo wycieńczone, osiągając zadawalające wyniki. Nawet osobom z chorobami przewodu pokarmowego dyktował codzinne jedzenie grzybów gotowanych, świeżych bądź suszonych, chociażby w postaci zup.

Cudownym ziółkiem nazywał pietruszkę, która nie leczy bezpośrednio jakiejś choroby, lecz chroni człowieka przed wirusami, zwłaszcza grypy oraz "uodparnia organizm ludzki przed zapadalnością na wszelkie schorzenia oraz daje niebywałą tężyznę życia i długowieczność".
Musi być spożywana na surowo, nie żałujmy więc tej przyprawy, posiekanej grubo, zarówno do zup jak i innych potraw.
Równie dobroczynne działanie ma surowy chrzan, będący także silnym antybiotykiem.

Zwykła pokrzywa, tępiona przez ogrodników jako zielsko, ma ogromne właściwości lecznicze. Zawiera ona wiele substancji aktywizujących i regenerujących ludzki organizm. Mimo, że nie stosuje się jej solo, a w połączeniu z innymi ziołami, znakomicie eliminuje wiele schorzeń, w tym anemię i wycieńczenie.
Nawiasem mówiąc, spotkałam w sieci trochę przepisów na zupę z pokrzywy, albo jarzynkę z niej.

O. Andrzeja zachwycały też zdrowotne właściwości migdałow. Zjadanie 2 razy dziennie po 3 migdałowe ziarenka zabezpiecza w dużym stopniu organizm przed owrzodzeniem żołądka i dwunastnicy oraz przed zapadaniem na choroby nowotworowe, zwłaszcza przewodu pokarmowego.

Natomiast dziką różę uznał za najwartościowszy, z rosnących w Polsce owoców, zapobiegający wszelkim chorobom. Zalecał możliwie najczęstsze jedzenie powideł z niej usmażonych oraz picie herbaty z jej płatków.
Trochę podobnym działaniem wykazuje się czarna porzeczka.

Ten znakomity uzdrowiciel oddzielnie potraktował temat kaktusów, głównie ich odmianę p. n. aloes arborescens. Sądził, że odpowiednio spreparowanym aloesem można przywrócić siły witalne naszemu organizmowi. I nie tylko. Ale o tym następnym razem.

Na razie nie daję się temu podstępnemu atakowi zimy, wierząc, że jeszcze złota jesień swoją obecnością nas zaszczyci. W czym utwierdza mnie modrzew za oknem, ciągle zielony przecież, i wichurom odpór dający. Dopóki igieł nie straci, dopóty śniegi i lody nas nie skują.
Tak, tak - powiedziała Lolisia, i wskoczyła na klawiaturę.

10 października 2009

Torebka landrynek






Nie nad smakowymi walorami żywności chciałam się rozwodzić, choć to temat także miły do roztrząsania jest. Ale nad tym, w jaki sposób, za pomocą jakich metod, producenci zmuszają nas do kupowania ich produktów.
Wiadomo, że towary najlepiej opakowania sprzedają. No tak. Takie, na przykład, słodycze. Teraz już nie sięgamy po nie, ale kurier właśnie dostarczył naszym kotom przesyłkę znad Renu, z jedzonkiem od Schatz, to i my się załapaliśmy; trochę słodkości i dla ludzi się w niej znalazło.

Więc koty z ganku zgoniliśmy i sami się rozsiedli: Cappuccino sobie zrobiliśmy, i po czekoladce, no może po dwie skosztowaliśmy. Dobre, pyszne nawet były, takie z odrobiną chili. Ale co tam czekoladki, popatrzmy raczej w czym zostały sprzedane? We wzorek uformowane, a każda z osobna w folię złotą zawinięta, potem do ślicznej kopertki ją włożono i całość w kartonik zapakowano. A ten? Dobrym przykładem sztuki graficznej być może. Dobór kolorów - czarny, złoty, czerwony, kształt i wypukłość czcionek, wielkość, rozmieszczenie... Dla oczu naszych - mniam, mniam.

Tak samo zachwycać się można słoiczkiem z malinowym dżemem, jego kształtem, zakrętką, nalepką, banderolą. Albo puszką kawy czy herbaty, gdzie nostalgiczne scenki namalowano, rodzaj i gatunek herbaty opisano, recepturę zamieszczono. Pudełeczka z serami, kartoniki z kaszami, szklaneczki z musztardami, i tysiące podobnych, urodą swoją zaskakują. I to podwójnie zaskakują, bo przecież z definicji, opakowania są rzeczami jednokrotnego użytku, a żywot ich kończy się wraz z ostatnią łyżeczką kawy, czy ostatnią malinką ze słoika wyjedzoną.Potem trafiają na wysypisko. Jak i opakowania alkoholi.
Tu kształty butelek (płaskie, wysmukłe, baryłki, owale,kwadraty, prostokąty), kolory szkła(przeźroczyste, zielone, brązowe, czerwone, białe, opalizujące), korki, nakrętki, nalepki, folie, druciki, sznureczki, plakietki i dziesiątki innych zdobień walczą o spojrzenie klienta. Kuszą i do zakupu zachęcają.

I nie dotyczy to wcale najwyższych półek, jakiś Harrodsów czy innych sklepów dla bogaczy, tylko zwykłych produktów, w zwykłych supermarketach, dla zwykłych konsumentów.

A przecież nie tak dawno jeszcze, to znaczy dla mnie nie tak dawno, bo młodzież ani to zna, ani pamięta, niebem w gębie dla dzieciaka, i młodszego i starszego, parę deko landrynek było. Tak naprawdę, to była zbita, sklejona masa słodko-kwaśnych cukierków,którą najpierw sprzedawczyni w sklepie obtłukiwała i dźgała aluminiową łopatką, do szarej, z makulatury, ze trzy numery w stosunku do zawartości za dużej torby wpychała, na szalkę wagi uchylnej rzucała, oznajmiając: złoty dwadzieścia, i z okrzykiem - następny, kolejnego malucha uszczęśliwiała. I faktycznie byliśmy szczęśliwi. Tego smaku przecież nikt, kto to cudo jadał, nigdy, przenigdy nie zapomni.
Takim samym wzięciem oranżada w proszku się cieszyła. Porcjowana już, w papierowych torebkach, smakowała identycznie, jak te landrynki właśnie. Przeznaczona do rozpuszczenia w szklance wody, rzadko kiedy doczekała spożycia w charakterze płynu musującego. Z reguły jeszcze pod sklepem w buzi nabywcy lądowała.

Handlowa rzeczywistość PRL bardzo długo zgrzebna była. Liznąć kolorów tego "zgniłego" kapitalistycznego świata mogliśmy dopiero, kiedy pierwsze sklepy Pekao i Baltony otworzono. Bynajmniej nie zaspakajaniu konsumpcyjnych apetytów rodaków służyć miały, ale bardziej prozaicznemu celowi - ściąganiu od mieszkańców posiadanych przez nich walorów dewizowych.I chociaż dzieckiem już nie byłam zapamiętałam,a jakże, wygląd pierwszej mojej puszki z Coca-Colą. I ten syk towarzyszący jej otwieraniu. I te bąbelki w nosie kręcące. Nie szkodzi, że od lat tego napitku nie tykam, i nie uznaję. Przecież wówczas wygląd, zapach i smak były zniewalajace.

Właściwie dopiero "za Gierka" zaczęły się bardziej masowe wyjazdy na Zachód, no a tam to już prawdziwy szok każdego obywatela demoludów dopadał.
Choć, pamiętam dobrze, że i nasz pierwszy wyjazd do Budapesztu, a była to połowa lat sześćdziesiątych, także Zachodem zapachniał. Świat całkiem inny (ach, ta Vaci ut), jakże piękny i kolorowy pokazywał. I nie tylko w Budapeszcie, czy nadbalatońskich miejscowościach, ale w jakimś maleńkim Mosonmagyarovar, zachwycające były knajpki, winiarnie, i sklepy.

Czyż więc można się dziwić, że i my dziś tak perfidnie mamieni, na pokuszenie na każdym kroku wodzeni, skacząc do sklepu po mąkę "tylko" czy karton mleka, wychodzimy objuczeni torbami, wypakowanymi ponad miarę.
Tym bardziej, że i pieniądze nie są potrzebne. Którąś z kart przecież zapłacimy.
Więc na zakupy chodzę zawsze bez karty, za to obowiązkowo z kartką. A na niej spisane potrzebne artykuły. Ale i tak "z torbami" już dawno poszłam.

7 października 2009

Dzień taki ładny

Papryczki ozdobne
Pelargonie na ganku

Dunia


Szkaradziej

Dzień rozpoczął się niezbyt przyjemnie. O wpół do dziewiątej, kiedy zwierzaki już dawno były na dworze, z piwnicy jakieś wrzaski zaczęły dochodzić. Serce momentalnie skoczyło mi do gardła. - Co się znów dzieje? - myślałam. Gubiąc nogi po schodach popędziłam na dól, szarpnęłam drzwi do piwnicy, a stamtąd, jak z procy, Felusia wyskoczyła.

Po Felę dwa razy w nocy schodziłam, bo zimno było i przez parę godzin padało, więc szkoda mi było, aby mokła na dworze. Tym bardziej, że wszyscy pozostali z kociej ferajny zameldowali się wieczorem w domu. Ale Felki ani śladu. Jasne, skoro w piwnicy siedziała!
Ale jak to możliwe, jeśli kocica do piwnicy nigdy nie chodzi? Doszliśmy do wniosku, że musiała wejść przez jedno z piwnicznych okienek, które mój mąż w ciągu dnia otworzył, a potem, wieczorem zamknął, nie wiedząc, że kotka w jakimś kącie siedzi.
- Za dużo tych kotów jest, nic dziwnego, że wszystkich dopilnować nie sposób - stwierdził mąż filozoficznie, gdy już szykowałam się do nie za krótkiej tyrady na tematy związane z brakiem odpowiedzialności, wyobraźni, etc.
- Biedna Bela (ksywka Feli), ale musiała zmarznąć, ale się wybrudzić - użalałam się nad kotem, nie chcąc pamiętać o tym, ile to razy tego roku "biedna Belunia" nocami po dworze się szwendała, nie wiedzieć gdzie, z kim i po co.

A na dworze cieplutko, 21 stopni, choć niebo lekko zachmurzone się robi, więc pewnie znowu padać będzie. Pelargonie, papryczki i agawa na ganku w całej krasie jeszcze stoją, brzozy wciąż zielone,no może takie żółtozielone, i tylko na południowej ścianie dzikie wino powoli zaczyna się przebarwiać.

Ławeczkę Rudolf ze Szkaradziejem okupują, więc nie ma co na trzeciego, z komputerem w dodatku, się pchać. A niech sobie siedzą starzyki, niech drzemią.


Wczoraj jeszcze wisielczy miałam nastrój, po części pewnie tym zimnem i deszczem spowodowany, i czarne myśli w głowie.
A dziś proszę; słupek rtęci w górę, kilka promyków słoneczka, i człowiek już, jak ten kot, miejsca zacisznego sobie szuka, oczy przymyka, minę błogą robi, i absolutnie nie przejmuje się tymi okrzykami, dobiegającymi od strony drabiny opartej o daszek komórki: - Popatrz, popatrz, znów te wstrętne ptaszyska wszystkie winogrona mi zeżarły!