29 czerwca 2010

Tort tuńczykowy

Kot, wiadomo, jest po to, aby udowadniać nam na każdym kroku, że jest najważniejszy.
Jest po to, aby nieustannie manifestować  zmienne swoje nastroje.
Jest po to, aby ciągle żądać od nas najwyższej uwagi i skupienia się na JEGO problemach.

Oczywiście my jesteśmy po to, aby zapewnić kotu:

 -  miękkie i pachnące spanko, najlepiej w naszym łóżku tuż po zmianie pościeli, aby było gdzie wskoczyć obłoconymi łapami (- no, posuń się, bo chcę się zdrzemnąć, na dworze paskudnie więc dłużej nie będę biegać),

 -  pyszną miskę pięć razy na dobę, w tym raz koniecznie około drugiej nad ranem, najlepiej z  filetem z indyka albo/i łososia (- co, znowu KiteKat?! A potem jesteś niezadowolona, że zwymiotowałem na kanapę?),

 -  czułości, głaskanka i przytulania, jasne, że   t y l k o   wówczas, gdy nasz podopieczny ma na to ochotę (- możesz ograniczyć przypływ  swoich uczuć? Nie widzisz, że JA teraz śpię/roztrząsam egzystencjalne problemy/jestem zajęty śledzeniem toru lotu muchy!).

Naturalnie lista jest pobieżna, dotykająca nielicznych tylko naszych funkcji, jakie przy swoim kocie spełniamy, czyli funkcji  zaopatrzeniowca, pielęgniarza, odźwiernego, kucharza,  psychoanalityka,   instruktora k-o,  manikiurzysty,  stylisty, służącego. Itp. Itd.

W ramach tych obowiązków z wielką przyjemnością przygotowałam dziś naszym maluchom tort tuńczykowy, z trzema  sardynkami w charakterze świeczek, wykorzystując na ten cel żelazne rezerwy z zapasów trzymanych na wypadek nieprzewidzianych okoliczności, na przykład gości nie zapowiedzianych.

Nasze maluchy, to znaczy bliźniacy Filipek i Bazylek, urodzili się równo przed trzema laty,  pięknego, jak dzisiejszy, 29 dnia czerwca.  Trudno się z tym pogodzić, ale maluchami od dawna nie są.
Chowają się zdrowo. W ragtajmowych rytmach, można powiedzieć.

Bądź szczęśliwy Filipku!
Bądź szczęśliwy Bazylku
!





19 czerwca 2010

Szklanka piwa, dla urody


Wczoraj okazało się, że zabrakło mi balsamu do włosów. Potem siedziałam, mozolnie je rozczesując, i przy okazji wyrywając całe pęki, i myślałam o tym, że przecież kiedyś majątku się nie wydawało, jak teraz na szampony, balsamy, odżywki, toniki, kremy do twarzy, do ciała, do rąk, do stóp, zmywacze, serum, nawilżacze, lakiery, pianki, żele, maseczki, dezodoranty i temu podobne. Lista jest długa, a producenci i sprzedawcy kosmetyków, mimo światowego kryzysu mają się dobrze, a nawet bardzo dobrze. Dlaczego?


Nigdy nie zapomnę relacji pewnej mojej znajomej, p.A opowiadającej o innej, wspólnej znajomej, p.B:  Pani B do pani A - pożycz mi 50,-zł bo lodówka pusta, nie mam za co zakupów zrobić. Pani A - proszę bardzo, ja też idę na zakupy, chodźmy razem. Nazajutrz pani A opowiada: Z tych pożyczonych pieniędzy B kupiła za 40,- zł emalię do paznokci i zmywacz, a za 10,-zł trochę smalcu i taniej kiełbasy. Na obiad dla męża :).


Może nie aż do tego stopnia, ale wiele z nas nie jest w stanie odmówić sobie szminki w modnym kolorze, perfum w ulubionym zapachu czy innego kosmetyku, bez którego przecież absolutnie obyć się nie może. Oczywiście konsumpcja, ta zwielokrotniona, jest znakiem czasu. I dobrze. Albo i nie.
Ale dawniej kobiety także o siebie dbały, na miarę ówczesnych możliwości rzecz jasna, i same zajmowały się produkcją środków upiększających. Pamiętam, że jako odżywka do włosów służyła woda z octem, na trądzik zalecane było picie naparu z bratków, a do rozjaśniania piegów używało się plasterków świeżego ogórka.


I dziś także wiele pań i panienek sięga do domowych sposobów, z których kilka przypomnę:
Maseczka ze świeżych drożdży


-dla cery normalnej
2-3 dag drożdży rozpuścić w 2 łyżach mleka,nalożyć na twarz i po 15' spłukać letnią wodą,


- dla cery suchej
2-3 dag drożdży + 2 łyżki oliwy z oliwek, po 15' zmyć letnia wodą,


- dla cery tłustej (leczy trądzik)
2-3 dag drożdży zmieszać na papkę z letnią wodą + ćwierć łyżeczki soku cytrynowego, nałożyć na twarz, spłukać po 15'. Stosować codziennie przez miesiąc.


Cerę trądzikową leczy także pomidor, nakładany w plastrach na twarz.  Albo maseczka z płatków owsianych: do 2 łyżek płatków dodać letnią wodę, aby powstała papka, zostawić do napęcznienia, nakładać na twarz i zmywać wodą po 20'.


Cera zmęczona ożywi się, gdy wspomożemy ją maską z utartego jabłka, z łyżką twarożku i kilkoma kroplami oliwy, albo z ugotowanego ziemniaka wymieszanego z łyżką ciepłego mleka, lub z  dojrzałej brzoskwini, pokrojonej w cienkie plasterki. Po 20' spłukujemy letnią wodą.


Matowym włosom blask przywraca mieszanina z 1/2 l ciepłej wody, soku z 1/2 cytryny i łyżki octu winnego.
Blondynkom dobrze zrobi płukanka z naparu kwiatów rumianku albo z łodyg rabarbaru (gotować pokrojony przez 5', zostawić do ostygnięcia, przecedzić).
Rude włosy dobrze reagują na napar z czarnej herbaty, albo wywar z łupin cebuli.
Brunetki do płukania włosów używają naparu z kory dębu.


Świetne rezultaty dają maseczki przygotowane z piwa albo z piwnych drożdży, które mają właściwości oczyszczające, antybakteryjne, przeciwzmarszczkowe:


- dla cery suchej
miąższ z awokado + łyżeczka miodu + trochę jasnego piwa zmieszać na papkę, nakładać na twarz, po 20-30' zmywać letnią wodą,


- dla cery tłustej, trądzikowej
15 tabletek preparatu Humanit V (z wit.) rozpuścić w małej ilości wody, tę papkę nakładać na twarz i po 20' zmywać letnią wodą. Stosować codziennie, przez miesiąc,


- do cienkich, łamliwych włosów
lekko ubite 1 jajko (albo samo żółtko) + trochę jasnego piwa nałożyć na wilgotne włosy, owinąć folią i ręcznikiem, po 30' spłukać. Tak samo stosuje się piwo rozmieszane z łyżeczką miodu.


Jeśli o piwo chodzi, osobiście preferuję sposób następujący: odkręcam kurek nad wanną, leję płyn do kąpieli, obok stawiam szklankę piwa z dużą pianą i wchodzę do wanny. Po jakiejś godzince resztę z dna szklanki wylewam na umyte włosy. Ale wczoraj nie było u nas piwa.  

7 czerwca 2010

Trzy minuty, niecałe, dla Vivaldiego


Jestem fanką, wielką fanką Antonio Vivaldiego.  I chociaż ta wspaniała muzyka wraz z jego śmiercią została całkowicie zapomniana, to jednak przed kilkudziesięciu laty na nowo ją odkryto i rangę w salach koncertowych przywrócono.




Zrobiłam pierwszy swój filmik, na którym zieleń z naszego ogrodu  stanowi skromne tło dla tych cudownych, barokowych dźwięków.

Orkiestrą Wichita State University dyryguje Robert Turizziani, na skrzypcach gra
John Harrison.
Nagranie z 6 lutego 2000 r.(z Wikipedii, plik: 02 - Vivaldi Spring mvt 2 Largo - John Harrison violin. ogg)




Mam nadzieję, że następne moje filmy na You Tube będą już bardziej poradne niż tu zaprezentowany. Mimo dźwięku pozostawiającego wiele do życzenia zapraszam do posłuchania.

1 czerwca 2010

Pewnego dnia, 1 czerwca



Żadna pompa wysokowydajna nie byłaby już w stanie wypompować wody, jaka upłynęła od czasu, kiedy ostatni raz o moim Dniu Dziecka pamiętano, bo i od dawna już nie ma osób, które mogłyby w tym dniu dać mi upominek, życzenia złożyć, albo chociaż zatelefonować i powiedzieć coś w rodzaju: - Jak się czujesz, córeńko?
Nic to, takie życie. Pokolenia się wymieniają.

Czasy mojego dzieciństwa przypadały na okres powszechnych braków w zaopatrzeniu, siermiężności, burości. Nie było zabawek, ubrań, łakoci. Dzień Dziecka w mojej rodzinie w szczególny sposób celebrowany nie był. Z tym, że Matka zawsze o nim pamiętała. Dostawaliśmy co najmniej jakieś ulubione słodycze, które sama przygotowywała.
W pamięć wrył mi się szczególnie jeden z takich dni. Byłam już młodszą nastolatką. Matka zaprowadziła mnie do księgarni. W wielkim ścisku dopchałyśmy się nareszcie do lady i tam oglądałyśmy grę p. t. Wiem wszystko. Było to kartonowe pudło, zawierające ileś tam plansz podzielonych tematycznie, np. najdłuższe rzeki, najwyższe góry, największe budynki, itd. Każda z plansz miała dwie części - pytania i odpowiedzi - a prawidłowość odpowiedzi potwierdzała zapalająca się lampka, podłączona przewodami do płaskiej bateryjki. Ta 'maszyneria' ukryta była pod spodem pudełka.
Oczywiście oczy mi się zapaliły do takiej zabawki. Ale gra była droga. Jak wszystko wtedy. A może raczej jak wszyscy wtedy biedę, większą czy mniejszą, ale jednak, klepaliśmy. Matka zapytała: - Bardzo chcesz to mieć? A ja skwapliwie kiwałam głową.
I potem wracałyśmy do domu rozgadane, ja trochę szczęśliwa, a trochę nieszczęśliwa, bo wiedziałam, że nie powinnam była o ten prezent prosić.
Szybko wraz z młodszą siostrą na pamięć nauczyłyśmy się odpowiedzi na wszystkie pytania, i chętnie popisywałyśmy się tą wiedzą przy każdej okazji.

Po latach w domu rodzinnym, w jakiejś szafie odkryłam jeszcze część tych plansz, z pozaginanymi rogami, wysmotruchane i zapełnione dziecinnymi zapiskami. Wtedy pomyślałam, że to były dobre czasy. A my dzieci, mało, prawie nic nie mieliśmy, ale byliśmy kochani, i to w zupełności nam wystarczało.

Dzieciństwo moje było w sumie szczęśliwe dosyć, choć i wstrząsów potężnych nie pozbawione. Kiedy dziś do niego pamięcią wracam, żałuję, że tak szybko minęło, że dłużej nie trwało. Ale może niepotrzebnie żałuję, wszak na starość człowiek też przecież dziecinnieje. Tyle tylko, że skala przeżyć i uczuć jakby już nie ta sama.