30 grudnia 2010

Żegnanie starego i witanie Nowego Roku


Tak to już jest, że średnio co 365 dni hucznie żegnamy stary rok i o północy 31 grudnia, przy brzęku szkła posyłamy go do lamusa.
Teraz Nowy Rok nabywa przywileju korzystania z wielkich liter, i  tak przez czas jakiś będzie, dopóki życzenia  krążyć będą, odbierane i wysyłane. Czyli gdzieś do lutego.

Potem znów wszystko do normy wraca. Nowy Rok staje się rokiem bieżącym, a my wszelkie nasze noworoczne zadania, plany i nadzieje zaczynamy rozsądnie weryfikować, sprowadzając je z wymiaru lekko baśniowego zwykle przecież, do rzeczywistości.

Tak więc pomijamy w pierwszym bodaj rzędzie wszelkie nasze ‘mocne postanowienia’ typu:
-zapiszę się na hiszpański (eee, chyba w tym roku pojedziemy do Mielna),
- wykroję co dzień 20 minut na rowerek (ale, ale; przecież i tak nie mam go gdzie postawić),
- ustabilizuję swoją wagę (no, te głupie dziewięć kilo to przecież w każdej chwili mogę  zrzucić).

Następnie lekkiej modyfikacji zaczynamy poddawać swoje plany, zwłaszcza inwestycyjne:
- obraz Jacka Yerki? (no tak, ale to jest utrzymanie dla zwierząt na pół roku),
- nowe meble do salonu? (ale stare są przecież w dobrym stanie, a poza tym znów wraca moda  na lata sześćdziesiąte/siedemdziesiąte/osiemdziesiąte),
- odkurzacz Kirby? (jednak okazuje się, że on wcale nie jest taki cichy).


Ostatnie polegną nadzieje nasze, że coś się stanie (upragnionego) lub czegoś unikniemy (niekorzystnego), albo coś nas spotka (radosnego), jeżeli tak jednak się nie zdarzy.

Ale to  przecież nic takiego: od tego mamy zjawisko  upływającego czasu. On już załatwi nam wszelkie tego typu problemy, to znaczy doprowadzi nas na kraniec roku aktualnego, robiąc z niego alegorycznego starca z długą siwą brodą, który władzę nad światem oddaje młodziankowi symbolizującemu kolejny Nowy Rok.
I znów będziemy mogli na nowo życzenia innym i sobie składać, i nowe mieć plany oraz nadzieje nowe. Więc chyba na tym życie nasze polega. Oby tylko wiary nie stracić, że ono jest cudowne.
Każdego, każdziutkiego roku.
                                                       

22 grudnia 2010

Gwiazda betlejemska

W tym roku planowałam aby przyjaciołom przygotować pod choinkę upominki wykonane własnoręcznie.


Możliwości mam raczej ograniczone bo nie maluję, nie dziergam, nie umiem haftować. Postanowiłam więc, że postaram się najlepiej jak potrafię uszyć na maszynie okolicznościowe dekoracyjne drobiazgi.


No i pech; najpierw ‘wysiadł' stary mój Singer, czasy średniego PRL-u pamiętający. A zaraz potem posłuszeństwa odmówiła Victoria. Ręczne szycie raczej w grę nie wchodzi, więc plan się załamał.
Ale nie chciałam się poddać.
W poszukiwaniu inspiracji zaczęłam przeszukiwać w sieci strony, na których prezentuje się tysiące dosłownie dekoracji związanych z bożonarodzeniowymi świętami a wśród nich aniołki, choinki, bałwanki, gwiazdki, i całą masę podobnych. Wiele z nich naprawdę mi się spodobało, na przykład poinsecja- origami.


I to właśnie uznałam za dobry pomysł: Zamieniłam kolorowe papiery na kolorowe materiały, a technikę składania na wycinanie podklejanych motywów.



W ten sposób powstały moje poinsecje, zwane betlejemskimi gwiazdami, które w świat już pojechały.


                                                  *


A tę zrobiłam z myślą o wszystkich miłych Znajomych Dwunastu kotów, których proszę o przyjęcie szczerych życzeń zdrowia, spokoju i zadowolenia w ten czas jedyny w roku, choinką pachnący, kolędą dzwoniący, jakże uroczysty a zarazem tak ciepły i rodzinny.

3 grudnia 2010

Kamionka, ale nie ta do zsiadłego mleka



Którejś nocy,  wiosną wczesną, obudził nas niesamowity hałas dochodzący  gdzieś z zewnątrz domu, z dachu. Kierując się tymi dźwiękami doszliśmy do przekonania, że to pod dachówką uwięziony ptak szamoce się co sił, i usiłuje wydostać się na zewnątrz. Zmusiłam wręcz mojego męża, aby o trzeciej nad ranem, podniósł tę dachówkę, bo biedne zwierzę na pewno umrze.
Oczywiście pod dachówką nikogo nie było. A stuki dobywały się jeszcze z coraz to innych miejsc na połaci, do samego rana. Później wszystko ucichło. I jakoś zapomnieliśmy o tym wydarzeniu.

Ale w lecie także kilka razy zdarzyły się podobne łomoty, budzenie się w środku nocy, nadsłuchiwanie, domyślanie co to, kto to, co za duchy się zagnieździły? A może to szczur jakiś po dachu buszuje?
Na poddaszu żadnych śladów czyjejkolwiek bytności. Jak tu sprawdzić, co to może być?
No i poza tym nasze koty dość spokojne były; żadnych objawów paniki, żadnego wyraźnego zainteresowania tymi odgłosami. Owszem, przebudzone, głowy ze swoich posłań podnoszą, chwilę nadsłuchują, i znów wygodnie do snu się układają.

Jakoś tak pod koniec listopada zauważyliśmy, że jedna z listew sidingu wisi obluzowana całkiem, więc mąż wytaszczył drabinę i przymierzał się do naprawy. Ale żeby przybić tę deskę
trzeba się do niej dostać. Żeby się dostać trzeba rozebrać część dachu. No właśnie: Wyjęte dachówki ujawniły chuligańskie skłonności naszych nocnych gości. W kilku miejscach w styropianie wygryzione zostały olbrzymiaste dziurzyska, a kawały ocieplenia rozrzucone były wszędzie.

Nie zdążyliśmy  załatać, choćby tylko prowizorycznie tych dziur, bo w nocy śnieg zaczął walić i pokrył wszystko kilkudziesięciu centymetrową warstwą.

Rano rozmawialiśmy z nadreńskimi przyjaciółmi, dzieląc się jak zwykle wrażeniami, i wtedy Schatz wpadła na trop: - Przecież to muszą być kamionki!  U nas szkody wyrządzanie przez te stworzonka są dość znaczne, i ludzie na różne sposoby je odstraszają.
Oczywiście mój mąż, jak zwykle niedowiarek: - Przecież w dachu dziur żadnych nie mam, w jaki sposób mogłyby tam się dostać?! Poza tym nigdy ich nie widziałem, a przecież bez przerwy w ogrodzie przesiaduję!


Zaczęłam poszukiwania na różnych stronach i forach, i faktycznie, okazało się, że i w Polsce to prawdziwa plaga i utrapienie dla wielu posiadaczy pojazdów parkowanych pod chmurką, które zwierzaki te na sypialnie swoje lubią sobie obierać, obgryzając przy okazji kable elektryczne. Również właściciele domów narzekają na niechcianych lokatorów i starają się ich przepędzać.
Dlaczego? Ano dlatego, że kuny domowe, zwane inaczej kamionkami, niszczą ocieplenia dachów i poddaszy, przynoszą jedzenie, którego resztki gdzieś w zakamarkach się potem rozkładają, zostawiają swoje odchody, a przy tym straszne harce uskuteczniają i spać ludziom nie pozwalają.
Zobaczyć je raczej trudno jest, bo poruszają się niczym cienie i bardzo szybko, a na dokładkę nocą głównie.

Jeśli o nas chodzi to możemy łatwo te nocne gonitwy, hałasy i chrobotania znieść. Przecież nie wypędzę zwierzęcia tylko dlatego, że ono nocny tryb życia prowadzi.
Trochę gorzej z ich niszczycielskimi zapędami. Raczej nie można godzić się na dewastację ocieplenia,  bo to już kosztowne jest i do naprawienia trudne. Na razie nie mamy pomysłu co zrobić, aby nasza koegzystencja pokojowo się układała.

Można kuny przepłoszyć używając ostraszaczy dźwiękowych. Oczywiście u nas sposób ten nie wchodzi w grę, ze względu na koty, które także zdecydowałyby się na opuszczenie domu.

Podobno wszelkie zabezpieczenia typu druty, siatki są nieskuteczne, gdyż kuna ze względu na cechy swojej anatomii może przedostać się nawet przez szczelinę wielkości 5 centymetrów! W dodatku ząbki ma niczym piła elektryczna.
Poza tym znakomicie się wspina nawet po całkiem gładkich powierzchniach. Jest zwierzątkiem niezwykle inteligentnym, w zasadzie nie boi się  ludzi. Jakieś obawy budzą w niej jedynie psy wielkich ras.  
Prawdę mówiąc kamionka wyprowadza się dobrowolnie jedynie wtedy, gdy nie znajduje już w obranym miejscu niczego dobrego do swojej spiżarni.

Tak więc do kolejnej wiosny w sypialni na poddaszu, z ociepleniem obżartym przez te wyjątkowo urodziwe zwierzątka, zimno będzie niczym w Murmańsku, mimo, że piec c.o. na full chodzi i termostat odkręcony jest na maxa.
A potem to się zobaczy.
kuna domowa-kamionka
foto: mlodylesnik.ocom.pl